Gotowi na nową porcję informacji dotyczącą naszych ukochanych Francuzów? W tym wpisie spróbujemy rozwikłać jakie są magiczne metody leczenia we Francji oraz odpowiemy sobie na pytanie: ile trzeba się nachodzić, by dogadać się z Francuzem?
- We Francji wszystko jest poukładane i sprawnie funkcjonuje. No… prawie wszystko. Oprócz kwestii formalnych. Francuzi często nie wiedzą sami czego od Ciebie chcą. Żądają przyniesienia dokumentu, który od dawna znajduje się w ich bazie. Gdy skrupulatnie wszystko donosisz to możesz spotkać z się z niezadowoloną miną i pytaniem: „po co pani to jeszcze raz przyniosła, przecież mamy ten dokument” Logiczne. Ach i nie zapomnijmy o zakładaniu konta bankowego i rejestrowaniu francuskiego numeru! Jeśli chodzi o konto radzę wyposażyć się w dużą dawkę cierpliwości- czas oczekiwania na kody do zarejestrowania się na koncie w banku to 1,5 miesiąca, następnie czeka się na samą kartę przez kolejny miesiąc.. jednak lepiej brzmi historia dotycząca numeru francuskiego! Bowiem, aby zarejestrować go internetowo trzeba wpisać inny.. numer francuski. Nie ma zmiłuj! Wizyty w biurze klienta kończą się wielkim fiaskiem. Francuz udaje, że nigdy nie rozumie o co Ci chodzi. Albo odsyła się do swojego kolegi trzy pokoje dalej, byś czekał w następnej kolejce przez trzy godziny o ile oczywiście zdążysz przez zamknięciem lub przerwą na lunch/ papierosa/ ploteczki. Uczniowie wychodzą w trakcie ćwiczeń grupami, gdy mają ochotę zapalić. I nikogo to nie dziwi. Tak samo jak fakt, że skręcają papierosy w trakcie omawiania projektu semestralnego z wykładowcą. Prędzej zapyta ich czy skręcą jednego także dla niego, niż zwróci im uwagę.
- Mają świetną służbę zdrowia. Mam nadzieję, że nigdy nie przydarzy się Wam tam zachorować. Do dziś pamiętam moją rozmowę z mamą, która przekonywała mnie bym przed wyjazdem poszła do lekarza i poprosiła o przepisanie uniwersalnych leków i antybiotyku. Przekonywałam ją, że przecież Francja to nie trzeci świat i jest tam świetna opieka medyczna, którą miałam zagwarantowaną dzięki wykupionemu ubezpieczeniu studenckiemu. Ach, jakże cztery miesiące dziękowałam w duchu, że mam taką upartą rodzicielkę! Wybrałam się do pana doktora, tęgiego Japończyka z pochmurną miną, który… nie znał francuskiego! Wizyta odbyła się w atmosferze mruków i dziwnych znaków rąk, które były efektem naszej próby komunikacji i pewnie w normalnych warunkach ta sytuacja świetnie by mnie ubawiła, gdyby nie prawie czterdzieści stopni gorączki. Efekt? Przepisał mi tylko i wyłącznie kodeinę. Dwa tygodnie później moja koleżanka udała się do innego specjalisty, z zupełnie odmiennymi objawami i jakie lekarstwo kazał jej wykupić? Kodeinę. Zaczęłam się zastanawiać czy to może jakiś niezwykły środek, a wiadomość o jego magicznym działaniu nie dotarła jeszcze do naszej zacofanej Polski, ale nie. Ma za zadanie bardziej otumaniać, niż leczyć. Recepta więc została niewykupiona. Jeszcze gorzej sprawa wygląda z przyjęciem do szpitala. Ta sama koleżanka trafiła na ostry dyżur z dusznościami wywołanymi astmą i czekała tam cztery godziny, aż podszedł do niej w końcu jakiś lekarz, bo.. przecież była w stanie rozmawiać.